Kuchnia "fusion" - jak zaistnieć w świecie kulinarnych tuzów
Czasy są takie, że należy szukać jakiegoś ciekawego i inspirującego zajęcia, które zapewni Wam sławę i pieniądze. Podczas sesji „półliterackiej” wymyśliłem własnogłownie jak zaistnieć w świecie kulinarnych tuzów.
Otóż potrzebne będą:
Natomiast do otwarcia restauracji z kuchnią „fusion” potrzebujecie odpowiedniego imienia i nazwiska.
I tu polecam Google i hasło” najdziwniejsze imiona męskie/żeńskie" w zależności od płci naturalnej lub jak ma być zupełnie nowocześnie – takiej, jaką uznajecie, że macie.
Ja z listy wybrałem hiszpańskie imię „Covadonga” które ma tę zaletę, że nie musicie kombinować jaką płeć reprezentujecie, bo brzmi równie dobrze dla płci wszystkich.
Teraz skorzystamy z amerykańskiej Mordoksiążki, do wyboru mamy:
Agender, Androgyne, Androgynous, Bigender, Cis, Cisgender, Cis Female, Cis Male, Cis Man Cis Woman Cisgender Female, Cisgender Male… i tak kilkadziesiąt więcej na “ Two-Spirit” zakończywszy.
Ja proponuję “Dwa spirytusy” bo po pierwsze - brzmi nieźle, a że branżowo się przyda, to dlaczego nie ?
Nazwisko wybieramy w analogiczny sposób, ale pamiętajcie, że powinno mieć minimum ze dwa – trzy człony. To niech będzie Monasterio – Eckzentrik.
Czyli komplet już jest od dziś nazywasz się Covadonga Monasterio – Eckzentrik.
To teraz formalności ze zmianą danych osobowych, nowy paszport w łapkę i czas robić zagraniczną karierę.
Do przygotowania dań z tej kuchni dogłębna wiedza kulinarna potrzebna nie jest (czego dowiodę pod koniec tego artykułu) jednak niezbędna jest w CV jakaś renomowana restauracja z paszą tego typu.
Tylko my chcemy być jeszcze bardziej oryginalni, a przez to bardziej konkurencyjni na rynku więc udajemy się na w/w lotnisko i czekamy niecierpliwie na lot, gdzie pasażerów lub klientów biur podróży nie stało i ruszamy na podbój świata.
Najlepiej wylądować w jakimś kraju o egzotycznej nazwie. Tu jednak zalecana jest ostrożność, aby nie pojawić się w kraju, gdzie sami możemy trafić na rożen lub do kociołka, bo podobno i tacy miłośnicy kuchni „fusion” występują na naszej planecie. Wystrzegać się należy np. niektórych regionów Indii, bo z relacji mojego nieocenionego Dinesha wiem, że są tam miejsca gdzie taka, kończąca spektakularną karierę restauratora, przygoda może Was spotkać.
To może bezpieczniej do Tonga, a tam żeby było światowo do stolicy Nuku'alofa.
W Nuku'alofa staramy się o jakąkolwiek pracę w dowolnej restauracji, ważne, żeby dali świadectwo pracy na ładnym papierze (wzór i papier możemy mieć przygotowane w podręcznym bagażu).
Po kilku takich wyprawach na Wyspy Świętego Tomasza i Książęcą, Saint Kitts i Nevis oraz inne Wyspy Bergamuty wracamy syci wrażeń oraz chwały w strony rodzinne.
Teraz już jesteśmy gotowi do otwarcia lokalu. Środki mają być skromne i meble oraz całe wyposażenie nabywamy drogą poszukiwań na okolicznych bogatych śmietnikach, gdzie ludzie metodą „wystawki” pozbywają się z domów zbędnych, a całkiem jeszcze do rzeczy przedmiotów. Dla tych, którzy chcą wersji luksusowej zalecam wypad busem do Skandynawii albo do Niemiec.
Lokal przygotowany, wszelkie pieczątki zebrane, dyplomy z restauracji, w których pracowaliśmy oprawione w ramki i wiszące na poczesnym miejscu na ścianie.
Ale zaraz, pomyślicie pewnie – a gdzie podstawa czyli menu?
A to już całkiem proste. I tu pojawia się postać „asystenta zakupowego”.
Jest to bardzo poważna funkcja, która umożliwi Wam prowadzenie kuchni „fusion” całkowicie bezpiecznie i zgodnie z regułami sztuki.
Osoba taka ma pomagać Wam w omijaniu półek z artykułami nie nadającymi się do spożycia nawet w kuchni „fusion” takimi jak te, które znajdują się w działach „chemia gospodarcza” „kosmetyki” itd.
Zapytacie pewnie „a po cholerę, przecież sam widzę, co kupuję”?
Otóż nie – to byłby podstawowy błąd przy komponowaniu dań.
Do zrobienia zakupów, oprócz oczywiście środków płatniczych, potrzebujecie czarnej, nieprzezroczystej chusty którą zawiązujecie oczy.
Po wejściu do jakiegoś dużego i dobrze zaopatrzonego sklepu typu „Biedronka” czy „Lidl” zawiązujecie sobie tą chustą oczy i wykonujecie ok. 22 obrotów wokół własnej osi w kierunku lewym.
Po zakończeniu tej procedury ruszacie w kierunku półek sklepowych. I do koszyka wkładacie produkty, które wpadną Wam w ręce. Dzielicie koszyk na kilka części i wkładacie tam produkty ze wszystkich działów spożywczych.
Później, drogą losowania wybieracie po 5- 6 z nich i przygotowujecie potrawę. Również drogą losowania ustalacie co będzie stanowiło podstawę potrawy, z czego będzie sos i dekoracja.
I jeżeli los wrzuci Wam do kociołka na przykład czosnek, filet z dorady, banana i comber z dzika to czosnek może być głównym daniem, a z mięsa zrobić można aksamitny sos udekorowany bananem :-)
Teraz reklama. To poważne zadanie i tylko dobrze przeprowadzona akcja typu „chłyt materkingowy” zagwarantuje Wam sukces.
Należy poszukać jakowyś blogerów kulinarnych, którzy z reguły są mniej niż marnie opłacani i zaprosić ich do swojego lokalu.
Na zapleczu ugościć ich normalnym żarciem w dużych ilościach, o ulubionych trunkach w ilościach hurtowych nie zapomniawszy :-D
I w ten oto sposób tanio, a wykwintnie przebijecie się do świadomości społecznej, bo bloger, który po raz pierwszy od tygodnia zjadł porządny obiad i to za darmochę, będzie Was chwalił pod niebiosa :-D
A teraz wisienka na torcie - najważniejszą zaletą delikatesów kuchni fusion (głównie dla Waszych portfeli) jest ich ilość w potrawie - przykładowo 3 oliwki, 5 wiórków kokosa i mikroskopijnej wielkości kawałek mięsa możecie sprzedać za nie mniej niż 100 - 150 pln
Jeśli posypiecie to jeszcze szczyptą cynamonu to cena powinna wynosić minimum 180 pln - bo to będzie deser.
Nazwy potraw, najlepiej zapożyczyć z języka islandzkiego albo malalajam. Powodów jest kilka. W obu tych językach występują, długie i oryginalne słowa, których nikt poza krajowcami nie jest w stanie prawidłowo wymówić. To bardzo istotne - nikt nie będzie w stanie krytykować Waszych potraw, używając ich nazwy (chyba że będziecie mieli pecha i trafi Wam się hisper rodem z Islandii lub Kerali).
PS.
Podziwiajcie mój geniusz i filantropię, przecież dzielę się z Wami sekretami udanego biznesu :D
Otóż potrzebne będą:
- odrobina samozaparcia (niezbędna do uzyskania pozwoleń wszelkiego gatunku i maści, a także innych spraw urzędowych o czym za chwilę),
- lokal w rejonie gęsto zaludnionym przez hipsterów,
- osoba wspierająca podczas zakupów oraz
- kilkumiesięczna podróż po świecie (ale da się to już zrobić dość tanio, wystarczy być cierpliwym i spędzić trochę czasu na którymś z głównych lotnisk europejskich).
Natomiast do otwarcia restauracji z kuchnią „fusion” potrzebujecie odpowiedniego imienia i nazwiska.
I tu polecam Google i hasło” najdziwniejsze imiona męskie/żeńskie" w zależności od płci naturalnej lub jak ma być zupełnie nowocześnie – takiej, jaką uznajecie, że macie.
Ja z listy wybrałem hiszpańskie imię „Covadonga” które ma tę zaletę, że nie musicie kombinować jaką płeć reprezentujecie, bo brzmi równie dobrze dla płci wszystkich.
Teraz skorzystamy z amerykańskiej Mordoksiążki, do wyboru mamy:
Agender, Androgyne, Androgynous, Bigender, Cis, Cisgender, Cis Female, Cis Male, Cis Man Cis Woman Cisgender Female, Cisgender Male… i tak kilkadziesiąt więcej na “ Two-Spirit” zakończywszy.
Ja proponuję “Dwa spirytusy” bo po pierwsze - brzmi nieźle, a że branżowo się przyda, to dlaczego nie ?
Nazwisko wybieramy w analogiczny sposób, ale pamiętajcie, że powinno mieć minimum ze dwa – trzy człony. To niech będzie Monasterio – Eckzentrik.
Czyli komplet już jest od dziś nazywasz się Covadonga Monasterio – Eckzentrik.
To teraz formalności ze zmianą danych osobowych, nowy paszport w łapkę i czas robić zagraniczną karierę.
Do przygotowania dań z tej kuchni dogłębna wiedza kulinarna potrzebna nie jest (czego dowiodę pod koniec tego artykułu) jednak niezbędna jest w CV jakaś renomowana restauracja z paszą tego typu.
Tylko my chcemy być jeszcze bardziej oryginalni, a przez to bardziej konkurencyjni na rynku więc udajemy się na w/w lotnisko i czekamy niecierpliwie na lot, gdzie pasażerów lub klientów biur podróży nie stało i ruszamy na podbój świata.
Najlepiej wylądować w jakimś kraju o egzotycznej nazwie. Tu jednak zalecana jest ostrożność, aby nie pojawić się w kraju, gdzie sami możemy trafić na rożen lub do kociołka, bo podobno i tacy miłośnicy kuchni „fusion” występują na naszej planecie. Wystrzegać się należy np. niektórych regionów Indii, bo z relacji mojego nieocenionego Dinesha wiem, że są tam miejsca gdzie taka, kończąca spektakularną karierę restauratora, przygoda może Was spotkać.
To może bezpieczniej do Tonga, a tam żeby było światowo do stolicy Nuku'alofa.
W Nuku'alofa staramy się o jakąkolwiek pracę w dowolnej restauracji, ważne, żeby dali świadectwo pracy na ładnym papierze (wzór i papier możemy mieć przygotowane w podręcznym bagażu).
Po kilku takich wyprawach na Wyspy Świętego Tomasza i Książęcą, Saint Kitts i Nevis oraz inne Wyspy Bergamuty wracamy syci wrażeń oraz chwały w strony rodzinne.
Teraz już jesteśmy gotowi do otwarcia lokalu. Środki mają być skromne i meble oraz całe wyposażenie nabywamy drogą poszukiwań na okolicznych bogatych śmietnikach, gdzie ludzie metodą „wystawki” pozbywają się z domów zbędnych, a całkiem jeszcze do rzeczy przedmiotów. Dla tych, którzy chcą wersji luksusowej zalecam wypad busem do Skandynawii albo do Niemiec.
Lokal przygotowany, wszelkie pieczątki zebrane, dyplomy z restauracji, w których pracowaliśmy oprawione w ramki i wiszące na poczesnym miejscu na ścianie.
Ale zaraz, pomyślicie pewnie – a gdzie podstawa czyli menu?
A to już całkiem proste. I tu pojawia się postać „asystenta zakupowego”.
Jest to bardzo poważna funkcja, która umożliwi Wam prowadzenie kuchni „fusion” całkowicie bezpiecznie i zgodnie z regułami sztuki.
Osoba taka ma pomagać Wam w omijaniu półek z artykułami nie nadającymi się do spożycia nawet w kuchni „fusion” takimi jak te, które znajdują się w działach „chemia gospodarcza” „kosmetyki” itd.
Zapytacie pewnie „a po cholerę, przecież sam widzę, co kupuję”?
Otóż nie – to byłby podstawowy błąd przy komponowaniu dań.
Do zrobienia zakupów, oprócz oczywiście środków płatniczych, potrzebujecie czarnej, nieprzezroczystej chusty którą zawiązujecie oczy.
Po wejściu do jakiegoś dużego i dobrze zaopatrzonego sklepu typu „Biedronka” czy „Lidl” zawiązujecie sobie tą chustą oczy i wykonujecie ok. 22 obrotów wokół własnej osi w kierunku lewym.
Po zakończeniu tej procedury ruszacie w kierunku półek sklepowych. I do koszyka wkładacie produkty, które wpadną Wam w ręce. Dzielicie koszyk na kilka części i wkładacie tam produkty ze wszystkich działów spożywczych.
Później, drogą losowania wybieracie po 5- 6 z nich i przygotowujecie potrawę. Również drogą losowania ustalacie co będzie stanowiło podstawę potrawy, z czego będzie sos i dekoracja.
I jeżeli los wrzuci Wam do kociołka na przykład czosnek, filet z dorady, banana i comber z dzika to czosnek może być głównym daniem, a z mięsa zrobić można aksamitny sos udekorowany bananem :-)
Teraz reklama. To poważne zadanie i tylko dobrze przeprowadzona akcja typu „chłyt materkingowy” zagwarantuje Wam sukces.
Należy poszukać jakowyś blogerów kulinarnych, którzy z reguły są mniej niż marnie opłacani i zaprosić ich do swojego lokalu.
Na zapleczu ugościć ich normalnym żarciem w dużych ilościach, o ulubionych trunkach w ilościach hurtowych nie zapomniawszy :-D
I w ten oto sposób tanio, a wykwintnie przebijecie się do świadomości społecznej, bo bloger, który po raz pierwszy od tygodnia zjadł porządny obiad i to za darmochę, będzie Was chwalił pod niebiosa :-D
A teraz wisienka na torcie - najważniejszą zaletą delikatesów kuchni fusion (głównie dla Waszych portfeli) jest ich ilość w potrawie - przykładowo 3 oliwki, 5 wiórków kokosa i mikroskopijnej wielkości kawałek mięsa możecie sprzedać za nie mniej niż 100 - 150 pln
Jeśli posypiecie to jeszcze szczyptą cynamonu to cena powinna wynosić minimum 180 pln - bo to będzie deser.
Nazwy potraw, najlepiej zapożyczyć z języka islandzkiego albo malalajam. Powodów jest kilka. W obu tych językach występują, długie i oryginalne słowa, których nikt poza krajowcami nie jest w stanie prawidłowo wymówić. To bardzo istotne - nikt nie będzie w stanie krytykować Waszych potraw, używając ich nazwy (chyba że będziecie mieli pecha i trafi Wam się hisper rodem z Islandii lub Kerali).
PS.
Podziwiajcie mój geniusz i filantropię, przecież dzielę się z Wami sekretami udanego biznesu :D
Deser o nazwie Glaðar dansandi álfar (radosny taniec elfów). Składniki: zmielone nasiona goji, daktyle, sok z grillowanych buraków, czarny miód egipski, mięta, lawenda, przyprawy. |
Przystawka Lostæti vitlaus úlfalda (smakołyk szalonego Wielbłada). Składniki: galaretka z malin, olej kokosowy rafinowany, smalec gęsi, mus gruszkowy, chipsy z leśnych grzybów, przyprawy. |
Komentarze
Prześlij komentarz
Drogi Czytelniku - pisząc komentarz, zgadzasz się na przetwarzanie swoich danych osobowych